Adams Douglas - 5 - W zasadzie niegroźna, Adams Douglas

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Douglas Adams

W zasadzie niegroźna

Tłumaczył: Paweł Wieczorek

Wydanie polskie: 1996



Dla Rona

Oraz

z serdecznymi podziękowaniami dla

Sue Freestone i Michaela Bywatera

za wsparcie, pomoc i konstruktywne zwymyślanie

 

 

Wszystko, co się wydarza, wydarza się.

 

Wszystko, co wydarzając się, powoduje wydarzenie się czegoś innego, powoduje wydarzenie się czegoś innego.

 

Wszystko, co wydarzając się, powoduje ponowne wydarzenie się samego siebie, wydarza się ponownie.

 

Nie zawsze jednak odbywa się to w kolejności chronologicznej.

Rozdział 1

 

Historia Galaktyki stała się ostatnio nieco pogmatwana z kilku powodów: po pierwsze nieco pogmatwało się w głowach tym, którzy próbują ją śledzić, po drugie doszło do kilku bardzo zagmatwanych wydarzeń.

Kolejny problem wiąże się z prędkością światła i perturbacjami, pojawiającymi się przy próbach jej przekroczenia. Oczywiście, nie da się tego dokonać. Nic nie porusza się szybciej od światła, może z wyjątkiem złych wieści, ale one kierują się własnymi, szczególnymi prawami. Zwisacze Na Zawiasach z Arkotoofl Minor próbowali, co prawda, konstruować statki kosmiczne napędzane złymi wieściami, nie działały one jednak najlepiej, poza tym gdziekolwiek się zjawiały, były tak niechętnie widziane, że schodzenie na ląd traciło sens.

Tak więc, ogólnie biorąc, mieszkańcy Galaktyki zaczęli ciążyć ku wegetowaniu w swoich własnych małych strefach zagmatwań, a historia Galaktyki przez dłuższy czas przebiegała głównie kosmologicznie.

Nie oznacza to, że się nie starali. Wysyłali do odległych regionów wszechświata flotylle statków kosmicznych, by prowadziły tam wojny lub interesy; niestety, potrzebowały tysiącleci na dotarcie dokądkolwiek. Nim więc zdążyły dolecieć na miejsce, odkrywano nowe rodzaje podróżowania, wykorzystujące do pokonania prędkości światła hiperprzestrzeń; w rezultacie więc bitwy, na które posyłano wolniejsze od światła statki, kończyły się wieki przed ich przybyciem.

Nie zmniejszało to, oczywiście, zapału załóg do staczania bitw. Były doskonale wyszkolone, gotowe do walki, spały parę tysięcy lat, przylatywały z daleka, by wykonać dobrą robotę, i – na Zarkwona – zamierzały to zrobić.

Wtedy właśnie zaczęła się mocno gmatwać historia Galaktyki: czegóż bowiem oczekiwać, jeśli wieki po zlikwidowaniu sporów, wymagających zbrojnych rozstrzygnięć, od nowa wybuchały z ich powodu bitwy. Gmatwanina ta jest jednak niczym w porównaniu z tą, z którą musieli sobie poradzić naukowcy po odkryciu podróży w czasie. W ich wyniku bitwy zaczęły wybuchać setki lat przed odkryciem sporów, będących ich przyczyną. Kiedy w końcu pojawił się napęd nieskończonego nieprawdopodobieństwa i całe planety zaczęły zamieniać się nagle i nieoczekiwanie w ciasto bananowe, wspaniały wydział historii Uniwersytetu Maximegalońskiego ostatecznie się poddał, rozwiązał i przekazał swe budynki dynamicznie rozrastającemu się połączonemu wydziałowi teologii i piłki wodnej, który miał na nie chętkę od wielu już lat.

Nie ma w tym nic złego, oznacza jednak niemal na pewno, że już nigdy nikt się nie dowie, skąd – na przykład – pochodzą Grebulończycy ani czego chcieli. Szkoda, ponieważ gdyby ktokolwiek cokolwiek o nich wiedział, istnieje spore prawdopodobieństwo, że udałoby się uniknąć straszliwej katastrofy. Przynajmniej musiałaby sobie wymyślić inny sposób, by nastąpić.

 

Pik, brummm.

Olbrzymi, szary grebuloński statek zwiadowczy poruszał się bezgłośnie w czarnej pustce. Rozwijał niewiarygodną, zatykającą dech w piersiach prędkość, ale na tle miliardów migoczących dalekich gwiazd wyglądał jak nieruchomy. Był mikroskopijną ciemną plamką, zamarłą przed nieskończonym bezmiarem błyszczących jaskrawo ziarenek.

Na pokładzie statku od tysiącleci wszystko było takie samo – ciemne i ciche.

Pik, brummm.

No – prawie wszystko.

Pik, pik, brummm.

Pik, brummm, pik, brummm, pik, brummm.

Pik, pik, pik, pik, pik, brummm.

Hmmm.

Głęboko w cybermózgu statku, znajdującym się w stanie półśpiączki, system kontrolny najniższego rzędu obudził system kontrolny nieco wyższego rzędu, informując go o tym, że odpowiedzią na jego pikanie jest jedynie brumanie.

System kontrolny wyższego rzędu zapytał, jaka powinna być poprawna odpowiedź, na co system kontrolny najniższego rzędu odparł, że nie pamięta dokładnie, wydaje mu się jednak, że powinno to być coś bardziej zbliżonego do wyniosłego, zadowolonego westchnienia. Nie ma pojęcia, co oznacza brumanie. Pik, brummm, pik, brummm – to wszystko, co uzyskał.

Program kontrolny wyższego rzędu przemyślał zagadnienie i doszedł do wniosku, że sprawa mu się nie podoba. Zapytał system kontrolny najniższego rzędu, co zatem kontroluje. System najniższego rzędu odparł, iż niestety tego też nie pamięta; wydaje mu się jednak, że coś, co mniej więcej raz na dziesięć lat ma pikać i wzdychać i co działało dotychczas bez zarzutu. Próbował skonsultować spis błędów, nie mógł go jednak odnaleźć, dlatego zaalarmował system kontrolny wyższego rzędu.

System kontrolny wyższego rzędu przeszedł do konsultacji swojego spisu błędów, by w ten sposób ustalić, co ma kontrolować system najniższego rzędu.

Nie mógł znaleźć spisu błędów.

Dziwne.

Sprawdził ponownie. Uzyskał jedynie komunikat o błędzie. Spróbował sprawdzić komunikat o błędzie w spisie komunikatów o błędzie, ale jego też nie mógł znaleźć. Pozwolił minąć kilku nanosekundom, sprawdzając wszystko jeszcze raz. Następnie obudził kontrolę działania sektora.

Kontrola działania sektora natrafiła natychmiast na trudności i powiadomiła swego koordynatora kontroli, który też natychmiast natrafił na trudności. W ciągu milionowych części sekundy w całym statku, migocząc, odżyły obwody, niektóre uśpione od lat, inne od stuleci. Gdzieś wydarzyło się coś okropnego, żaden program kontrolny nie był jednak w stanie ustalić, co. Na każdym poziomie brakowało istotnych instrukcji; brakowało też instrukcji w razie stwierdzenia, że brakuje istotnych instrukcji.

Po ścieżkach logicznych falami płynęły moduły programowe – jednostki czynne – które grupowały się, naradzały i przegrupowywały się. Błyskawicznie stwierdziły, że wszystkie jednostki pamięci statku, zbiegające się w module centralnym, są do niczego. W żaden sposób nie można było ustalić, co się wydarzyło. Nawet centralny moduł statku wyglądał na uszkodzony.

Dzięki temu rozwiązanie trudności było bardzo proste: należało wymienić moduł centralny. Istniał drugi egzemplarz, rezerwa, idealna kopia. Wymiana polegała na zwyczajnym włożeniu nowego na miejsce starego, ze względów bezpieczeństwa nie mogło bowiem istnieć żadne elektroniczne połączenie między oryginałem a modułem rezerwowym. Po wymianie modułu centralnego nowy przejmie kontrolę nad rekonstrukcją systemu i wszystko będzie dobrze.

Robotom wydano polecenie wydobycia rezerwowego modułu centralnego z masywnie opancerzonej komory, gdzie był przechowywany pod ich ochroną, i zainstalowania w komorze logicznej statku.

Wymagało to długotrwałej wymiany haseł i kodów, roboty musiały bowiem sprawdzić, czy wydawane przez jednostki czynne instrukcje są prawdziwe. Wreszcie roboty uznały, że wszystko jest w porządku. Wyjęły moduł centralny z osłony, w której był przechowywany, wyniosły z komory magazynowej, wypadły ze statku i wirując, poleciały w próżnię kosmosu.

Naprowadziło to na trop tego, co nie było w porządku.

Dalsze badania szybko wykazały, co się wydarzyło. W powłoce statku meteor wybił wielką dziurę. Nie zostało to zarejestrowane przez statek, ponieważ uderzenie meteora wyłączyło właśnie ten element urządzeń sterujących statkiem, który miał rejestrować uderzenia statku przez meteory.

 

Najpierw należało spróbować uszczelnić wyrwę. Okazało się to niemożliwe, ponieważ czujniki statku nie stwierdzały dziury, a systemy kontrolne, mające stwierdzić, że czujniki źle działają, same źle działały i upierały się, że czujniki są w porządku. Statek był w stanie wydedukować, że dziura istnieje, jedynie na podstawie faktu, że wypadły przez nią roboty, zabierając z sobą zastępczy mózg, dzięki któremu statek mógłby stwierdzić istnienie dziury.

Statek spróbował wszystko spokojnie przemyśleć, poniósł porażkę, postanowił więc na chwilę przełączyć wszystko na zero. Ponieważ wszystko przełączył na zero, nie był, oczywiście, w stanie tego zauważyć. Był nieco zaskoczony widokiem wirujących wokoło gwiazd. Kiedy gwiazdy zakończyły trzecią rundę, statek pojął nareszcie, że widocznie przełączył wszystko na zero i że nadszedł czas podjęcia poważnych decyzji.

Odprężył się.

Dotarło do niego, że nie podjął jeszcze żadnej poważnej decyzji i wpadł w panikę. Ponownie wszystko przełączył na chwilę na zero. Kiedy doszedł do równowagi, w strefie, w której musiała się znajdować niezauważalna dziura, zamknął wszystkie przegrody.

Statek myślał z niepokojem, że wszystko wskazuje na to, iż nie znalazł się jeszcze w miejscu przeznaczenia; ponieważ jednak nadal nie miał zielonego pojęcia, jakie jest jego przeznaczenie ani jak do niego dotrzeć, uznał, że kontynuowanie podróży nie ma najmniejszego sensu. Postanowił poradzić się mikroskopijnych resztek rozkazów, które udało mu się zrekonstruować ze szczątków centralnego modułu.

„Twoja!!!!!!!!!!!!!!! roczna misja polega na!!!!!!!!!!!!!!!,!!!!!,!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!, wylądować!!!!!!!!!!!!!!! w bezpiecznej odległości!!!!!!!!!! kontrolować.!!!!!!!!!!!!!!!...”

Reszta była kompletnym bełkotem.

Nim ostatecznie się wyłączy, statek będzie musiał przekazać instrukcje – nawet w tym stanie – prostym systemom wspomagającym. Poza tym będzie musiał dehibernować załogę.

Powstanie w ten sposób kolejny problem: w czasie hibernacji świadomość członków załogi, ich wspomnienia, tożsamość i wiedza, po które wyruszyli w drogę, dla bezpieczeństwa zostały przeniesione do centralnego modułu statku. Członkowie załogi nie będą więc mieli najmniejszego pojęcia, kim są, ani dlaczego tu się znajdują. Świetnie.

Nim statek ostatecznie się wyłączył, zdążył jeszcze zauważyć, że jego silniki też zamierzają wyzionąć ducha.

Statek i jego odhibernowana, zdezorientowana załoga dryfowali dalej, doglądani przez automatyczne systemy wspomagające, zainteresowane jedynie lądowaniem wszędzie tam, gdzie tylko się da wylądować, i obserwowaniem wszystkiego, co tylko się da zaobserwować.

Jeśli chodzi o wybór miejsca do lądowania, systemy nie poradziły sobie najlepiej. Planeta, którą odkryły, była beznadziejnie zimna, nie zamieszkana i tak boleśnie oddalona od mającego ją ogrzewać Słońca, że stworzenie warunków do zamieszkania (przynajmniej wystarczających, nadających się do tego obszarów) wymagało użycia wszystkich znajdujących się na statku środowiskomatów i systemów przeżyciopomocnych. Bliżej Słońca znajdowały się lepsze planety, ale ponieważ strategomat statku został najwyraźniej nastawiony na czatujący tryb pracy, wybrał planetę najbardziej odległą i najmniej rzucającą się w oczy; od wybranego trybu pracy byłby go w stanie od wieść jedynie główny strateg statku. Ponieważ jednak wszyscy członkowie załogi postradali zmysły, nikt nie wiedział, kto jest głównym strategiem statku; a nawet gdyby udało się go zidentyfikować, nie wiedziano by, jak ma działać, by odwieść od czegokolwiek strategomat statku.

Jeśli jednak chodzi o wybór miejsca do obserwowania, znaleziono złotą żyłę.

 

Rozdział 2

Jedną z rzeczy, świadczących o wyjątkowości życia, są miejsca, jakie potrafi sobą wypełnić. Wszędzie, gdzie jest się czego uchwycić – czy będą to odurzające morza Santraginusa Pięć, gdzie ryby wydają się nigdy nie zwracać uwagi, w jakim płyną kierunku, ogniste burze Frastry, w których życie zaczyna się ponoć od czterdziestu tysięcy stopni, czy końcowy odcinek szczurzego jelita, gdzie beztrosko myszkuje – życie zawsze znajdzie sposób, by się gdzieś zagnieździć.

Choć nie wiadomo w jaki sposób, życie jest w stanie utrzymać się nawet w Nowym Jorku. W zimie temperatura spada tam wyraźnie poniżej dozwolonego minimum, a raczej spadałaby, gdyby ktoś miał dość zdrowego rozsądku, by takie minimum ustalić. Kiedy ostatnio zestawiano listę charakterystycznych cech nowojorczyków, zdrowy rozsądek znalazł się na siedemdziesiątym dziewiątym miejscu.

W lecie panuje potworny upał. Jest to miłe dla istot rozkwitających w cieple, na przykład Frastrańczyków, którzy za niezwykle przyjemną uważają temperaturę od czterdziestu tysięcy do czterdziestu tysięcy czterech stopni, niezbyt jednak miłe dla tych gatunków zwierząt, które w jednym punkcie orbitowania ojczystej planety wokół Słońca muszą się owijać skórami innych zwierząt, a pół obrotu dalej zauważają pęcherze na swojej skórze.

Wybitnie przeceniana jest wiosna. Mnóstwo nowojorczyków zachwyca się rozkoszami wiosny, gdyby jednak mieli choć cień pojęcia, czym naprawdę mogą być rozkosze wiosny, mieliby do wyboru przynajmniej pięć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt trzy miejsca, gdzie wiosnę można spędzić przyjemniej niż w Nowym Jorku, przy czym chodzi tu wyłącznie o miejscowości na tej samej długości geograficznej.

Najgorsza jest jednak jesień. Istnieje niewiele rzeczy gorszych od jesieni w Nowym Jorku. Kilka rzeczy żyjących w końcowym odcinku szczurzego jelita byłoby innego zdania, ale ponieważ większość tego, co żyje w końcowym odcinku szczurzego jelita, jest wyjątkowo obrzydliwa, nie można i nie powinno się brać ich zdania pod uwagę. Kiedy w Nowym Jorku nadchodzi jesień, w powietrzu zaczyna unosić się odorek, jakby niedaleko pieczono kozła; jeśli bardzo zależy ci na oddychaniu, powinieneś wtedy natychmiast otworzyć pierwsze lepsze okno i wetknąć w nie głowę.

Tricia McMillan kochała Nowy Jork. Powtarzała to bez ustanku. Upper West Side. Yeah. Mid Town. Hey. Ekstrasklepy. SoHo. East Village. Ciuchy. Książki. Sushi. Włosi. Delikatesy. Yo.

Filmy. Też: yo. Tricia zdążyła właśnie obejrzeć najnowszy film Woody Allena, przynudzający o strachu przed dostaniem nerwicy na Manhattanie. Nakręcił jeszcze dwa, może trzy filmy na ten sam temat i Tricia zastanawiała się, czy rozpatrywał kiedyś możliwość wyprowadzenia się; słyszała jednak, że Allen wcale nie bierze tego pod uwagę. Będą więc kolejne filmy.

Tricia kochała Nowy Jork, ponieważ miłość do Nowego Jorku jest dobra dla kariery. Nowy Jork jest dobrym miejscem na zakupy, dobrym miejscem dla smakoszy, niedobrym miejscem do jazdy taksówkami i chodzenia po chodnikach, ale jeśli chodzi o robienie kariery, jest jednym z najlepszych miejsc. Tricia prowadziła w telewizji programy informacyjne; a Nowy Jork jest miastem, w którym prowadzi się w telewizji najwięcej programów informacyjnych na świecie. Dotychczas prowadzone przez Tricię programy informacyjne ograniczały się do telewizji angielskiej: prowadziła wiadomości lokalne, telewizję śniadaniową, wiadomości popołudniowe. Gdyby nie brzmiało to dziwnie, można by powiedzieć, że była znakomicie się prowadzącą prowadzącą, ale... no cóż, to telewizja, więc niech tam: była naprawdę znakomicie się prowadzącą prowadzącą. Miała wszystko, czego potrzeba: wspaniałe włosy, wielką umiejętność strategicznie korzystnego nakładania błyszczyka do ust, niezbędny do zrozumienia świata intelekt oraz skrywane głęboko odrętwienie, co oznaczało, że na niczym jej nie zależało. Każdemu zdarza się w życiu wielka okazja i jeśli straci właśnie tę, na której mu zależało, wszystko okazuje się nagle wstrząsająco proste.

Tricia na razie straciła w życiu jedną okazję. Do dziś czasami o tym myśli, ale ostatnio nie wywołuje to u niej dreszczy. Wynika to chyba stąd, że odrętwiała w niej odpowiadająca za to część.

Stacja NBS szukała nowej prowadzącej program informacyjny. Mo Minetti wycofywała się z ogólnokrajowego programu telewizji śniadaniowej, ponieważ była w ciąży. Zaproponowano jej zawrotną sumę za urodzenie dziecka w trakcie programu, ale nieoczekiwanie odmówiła, tłumacząc się prywatnością i względami dobrego gustu. Sfora adwokatów NBS rzuciła się do analizy jej kontraktu, by zbadać, czy powody te są uzasadnione, w końcu jednak – choć niechętnie – pozwolono jej odejść. Adwokatów zalewała krew, kiedy bowiem używa się sformułowania, że „pozwolono komuś odejść, choć niechętnie”, sytuacja wygląda zwykle zupełnie inaczej.

Zaczęto przebąkiwać, że być może, jedynie „być może” dobry byłby angielski akcent.

Oczywiście, włosy, kolor skóry, koronki i mostki musiałyby spełniać standardy amerykańskich stacji telewizyjnych, ale słyszano już tyle angielskich akcentów dziękujących matkom przy rozdawaniu Oscarów, tyle angielskich akcentów śpiewało na Broadwayu, do Masterpiece Theatre waliły tłumy, by posłuchać angielskich akcentów w perukach. Angielskie akcenty opowiadały dowcipy u Davida Lettermana i Jaya Leno. Dowcipów nikt nie rozumiał, ale akcent wszystkim się bardzo podobał, nadszedł więc już może czas, choć tylko „być może”. Brytyjski akcent w amerykańskiej telewizji śniadaniowej. Nie do wiary...

Z tego właśnie powodu Tricia przybyła do Ameryki. Z tego właśnie powodu miłość do Nowego Jorku mogła się okazać dobra dla jej kariery.

Oczywiście nie był to powód oficjalny. Zatrudniająca Tricię angielska stacja telewizyjna nie wydałaby pieniędzy na bilet i hotel, by mogła szukać pracy na Manhattanie. Ponieważ chciała zdobyć pracę z pensją mniej więcej dziesięć razy wyższą niż aktualna gaża, jej szefowie mogliby dojść do wniosku, że sama ma pokryć koszty; na szczęście znalazła dobry pretekst, otoczyła się murem milczenia na temat szczegółów i stacja zapłaciła, ile trzeba. Oczywiście, jedynie za bilet w biznes–klasie, ale jej twarz była znana i kilkoma uśmiechami załatwiła sobie przeniesienie na lepsze miejsce. Kolejne dobrze przemyślane ruchy pomogły jej zdobyć bardzo ładny pokój w hotelu „Brentwood”, gdzie obecnie przebywała i zastanawiała się, co dalej.

To, co ludzie szemrzą, to jedno, a nawiązanie kontaktów to co innego. Miała kilka numerów telefonów, parę nazwisk, wszyscy ją jednak tylko pocieszająco klepali po plecach, szybko cofnęła się do punktu wyjścia. Pokazała się tu i tam, pozostawiała wiadomości, ale na razie nikt jeszcze nie zadzwonił. To, po co przyjechała oficjalnie, załatwiła w kilka godzin, to, o czym marzyła, było w dalszym ciągu migoczącą na nieosiągalnym horyzoncie mrzonką.

Cholera jasna.

By wrócić z kina do hotelu, wzięła taksówkę. Taksówkarz nie mógł podjechać do krawężnika, ponieważ ulicę blokowała monstrualnie długa limuzyna. Tricia przecisnęła się obok i weszła z przesyconej zapachem pieczonego kozła ulicy do przyjemnie chłodnego holu. Bluzka z cienkiej bawełny kleiła jej się do pleców jak sadza. Włosy oblepiały głowę jak kupiona w wesołym miasteczku wata cukrowa. Zapytała w recepcji, czy są dla niej jakieś wiadomości, choć niczego nie oczekiwała. Była wiadomość.

Oj, to...

Świetnie.

A więc sposób zadziałał. Poszła do kina po to, by zmusić telefon do zadzwonienia. Nie mogła dłużej znieść siedzenia w pokoju i czekania.

Nie mogła się zdecydować. Otworzyć kopertę od razu? Odczuwała swędzenie, marzyła o tym, by się rozebrać i rzucić na łóżko. Przed wyjściem nastawiła klimatyzację na najniższą temperaturę i maksimum przewiewu. O niczym tak nie marzyła jak o gęsiej skórce. Wziąć gorący prysznic, następnie zimny, położyć się na łóżku na ręczniku i czekać, aż klimatyzacja wysuszy skórę... Wtedy przeczytać wiadomość. Może dostać raz jeszcze gęsiej skórki? Miała ochotę na jeszcze wiele rzeczy...

Nie. Tym, czego pragnęła najbardziej na świecie, była praca w amerykańskiej telewizji za pensję dziesięciokrotnie większą, niż ma teraz. Najbardziej na świecie. Na świecie. Tym, czego pragnęła ponad wszystko, było przestać robić reportaże na żywo.

Usiadła w stojącym pod palmą fotelu i otworzyła kopertę.

PROSZĘ ZADZWONIĆ. NIESZCZĘŚLIWA. Pod spodem był numer i nazwisko. GAIL ANDREWS.

Gail Andrews.

Nie było to nazwisko, którego się spodziewała. Nie umiała go w żaden sposób skojarzyć. Znała je, ale nie mogła sobie przypomnieć, skąd. Sekretarka Andy’ego Martina? Asystentka Hilarego Bassa? Martin i Bass byli najważniejszymi ludźmi z NBS, do których dzwoniła, a raczej próbowała się dodzwonić. Co miało znaczyć „Nieszczęśliwa”?

NIESZCZĘŚLIWA?

Była kompletnie oszołomiona. Czyżby Woody Allen próbował nawiązać z nią kontakt pod fałszywym nazwiskiem? Kierunkowy 212, czyli ktoś z Nowego Jorku. Ktoś nieszczęśliwy. Trochę to zawężało krąg.

Podeszła do recepcji.

– Mam pewien problem z wiadomością, którą mi pan właśnie przekazał – zaczęła. – Próbowała dodzwonić się do mnie kobieta, której nie znam i przekazała, że nie jest szczęśliwa.

Recepcjonista wpatrywał się w kartkę z marsową miną.

– Zna pani tę osobę?

– Nie.

– Hmmm – mruknął recepcjonista. – Wygląda na to, że jest z jakiegoś powodu nieszczęśliwa.

– Zgadza się.

– To na dole wygląda na nazwisko. Gail Andrews. Zna pani kogoś, kto się tak nazywa?

– Nie.

– Domyśla się pani, dlaczego mogłaby być nieszczęśliwa?

– Nie.

– Dzwoniła pani pod podany numer? Jest tu numer.

– Nie. Właśnie przekazał mi pan wiadomość i chcę dowiedzieć się czegoś więcej, nim zadzwonię. Czy mogłabym porozmawiać z osobą, która przyjmowała informację?

– Hmmm – zamruczał recepcjonista, dokładnie oglądając kartkę. – O ile wiem, nie pracuje u nas osoba o nazwisku Gail Andrews.

– Zdaję sobie z tego sprawę, chciałam tylko...

– Ja jestem Gail Andrews. – Tricia usłyszała za sobą głos i odwróciła się.

– Słucham?

– Nazywam się Gail Andrews. Robiła pani dziś rano ze mną wywiad.

– Och! Oczywiście! – Tricia była nieco zażenowana.

– Wiadomość zostawiłam kilka godzin temu, a ponieważ nie zgłaszała się pani, przyjechałam osobiście. Bardzo chciałabym z panią porozmawiać.

– No tak. Oczywiście. Jak najbardziej. – Tricia próbowała zorientować się w sytuacji.

– Niestety, nie mogę pani pomóc – wtrącił recepcjonista; bystrość nie była chyba jego najmocniejszą stroną. – Zadzwonić w pani imieniu pod podany numer?

– Nie, to już zbyteczne, dziękuję. Poradzę sobie sama.

– Może zadzwonić do pokoju, którego numer jest tu podany? Może to w czymś pomoże? – ciągnął recepcjonista, znów wpatrując się w kartkę.

– Nie, dziękuję, to naprawdę niekonieczne – przerwała Tricia. – To mój pokój. Wiadomość była dla mnie. Chyba już się wszystko wyjaśniło.

– To świetnie. Życzę miłego dnia – zakończył recepcjonista.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ksmwzg.htw.pl